wtorek, 16 listopada 2010

"Ja muszę uciekać do przodu"

Nie chodzę do kina na polskie filmy, nie widziałam "Różyczki", "Pręg" ani "Placu Zbawiciela". Mam wrażenie, że polska kinematografia przetarła sobie dwa ulubione szlaki, z których nie często zbacza. Albo chce zdołować odbiorcę historią tak prawdziwą i bolesną, że po wyjściu z kina pozostaje mu liczyć siniaki na duszy, albo humorem w stylu "bolec, stolec, kolec" podejmuje próby przerysowania nie do końca statystycznego Polaka, który (jak powiadają media) nie istnieje. Z pewnością filmów, wychodzących poza ten schemat jest kilka, ale kilka to dla mnie jeszcze nie powód, żeby w polskie kino inwestować moje 21 złotych i chrzcić "dobrym". Daleka jestem jednak od porównywania rodzimych produkcji z zachodnimi, wschodnimi i tak dalej, bo nie widzę powodu dla którego miałyby one przypominać lub wzorować się na obcych patentach.
Głodna filmów z pogranicza, łączących dramat i komedię, opowiadających JAKĄŚ historię, ale nie dalekich od rzeczywistości (czyli tych które zalewają rynek zagraniczny, a których u nas wciąż jak na lekarstwo), śmiało nazywanych przez niektórych filmami obyczajowymi, zaspokoiłam w końcu pierwsze łaknienie.
Kocham swój klub piłkarski Legia Warszawa, bo jest swój, wierzę w ideę piłki nożnej, nie w skład drużyny, wierzę w miłość którą nadaje człowiekowi miejsce urodzenia, którą on ma prawo przyjąć lub odrzucić. Wierzę, w emocje bez względu na to czy znajduje się je w słuchawkach, w sali projekcyjnej, czy na stadionie. I choć dotychczas zupełnie nie znane mi były pojęcia takie jak "ultrasi" czy "hoolsi", to kibiców KS Czarni łyknęłam jak swoich.
"Skrzydlate świnie" to film dla mnie wyjątkowy, nie dlatego, że aktorzy są w nim świetni i grają świetnie bo, poza Małachem (z przyczyn niezależnych od jego, nie aż tak jak można by się spodziewać, ładnego tyłka), jakoś do żadnego nie pałam sympatią. Dla mnie, osobistym odkryciem jest śliczna Karolina Gorczyca, chociaż przyznam, rolę ma nieco upierdliwą. Porażką - nagromadzenie muzyki Comy, naprawdę wystarczy fakt, że wokalista gra jedną z głównych ról i dla zachowania równowagi, można by było ograniczyć ich wkład w ścieżkę dźwiękową do jednego utworu. Natomiast najlepszą niespodzianką - fakt, że głównym rozgrywającym na tej filmowej murawie jest... kobieta, pani reżyser Anna Kazejak.
Jest to film, który - jak życie, bawi i smuci, ale nic nie jest w nim oczywiste, nic nie jest na zawsze, a przede wszystkim nic nie jest z gruntu złe lub dobre. Każdy bohater ma tu swój znak zapytania, każdy musi podejmować swoje wybory, które będą miały wpływ jednak nie tylko na niego. Wiele mogłabym napisać na temat tego co się w nim dzieje, o sytuacjach skrajnych dla bohaterów, o tym że mógłby być jeszcze ostrzejszy w formie by bardziej zbliżyć się do rzeczywistości i że jest nawet scena podjeżdżająca kiczowatym Hollywoodem. Jakkolwiek lepiej zmierzyć się z tym osobiście. Gwarantuje, że nie będzie to ciężka próba.
Nie chce mi się pisać, że jest to historia o futbolu i o kibicach, ani że jest o honorze, przyjaźni, miłości, dorastaniu i całej reszcie. Ponieważ, bazując na tym wszystkim, największym jego sukcesem jest to, że w ogóle jest. I takich sukcesów polskiej kinematografii życzę jak najwięcej.

czwartek, 11 listopada 2010

powiew świeżości

Istnieje w polskiej muzyce popularnej taki podgatunek, który można by określić mianem "wyjącego worka" i w worek ten wrzucane są kolejne odkrycia roku/miesiąca/tygodnia, a charakterystyczne dla ich utworów jest to, że są nie do rozróżnienia. Można by się pokusić o spiskową teorię, że za produkcją muzyczną każdej takiej pani stoi ten sam psychodeliczny menedżment, który zamiast słuchać uszami wciąga nosem i zapętlony w jednej nucie sprzedaje ją wciąż i wciąż i wciąż, w przekonaniu, że nikt się nie kapnie. O ile pogodzona jestem z faktem, że zwyczajowo kolejna polska "wokalistka" już przy pierwszym wydanym singlu trafia do wora, o tyle ciężej jest mi zrozumieć jak można dać się do niego wrzucić mając na karku parę krzyżyków kariery i kilka całkiem porządnych piosenek popowych. Przyznam, że nie mogę zrozumieć co takiego wydarzyło się w umyśle Natalii Kukulskiej, że nagrała tak smętne gówno, którego nie powstydziłaby się raczej Gosia Andrzejewicz czy Natalia Lesz (chociaż ja osobiście o autorstwo podejrzewałam początkowo Kasię Cerekwicką). Przecież było już tak miło, współpraca z Planem B która nieco odświeżyła jej repertuar, czy nawet projekt Comix, to coś w czym przynajmniej rozpoznać można Kukulską. Powtarzając za moimi przyjaciółmi z południa - "Ale nie bo po co..."
Dlatego też cieszy podwójnie gdy w gęstniejącej stęchliźnie pojawi się nagle powiew świeżości, a jeśli powiewy takie są dwa, to trzeba się modlić, bo może zwiastuje to zmianę klimatu...

Pierwsza dotarła do mych uszu Brodka, zupełnie niechcący natknęłam się na relację z jej występu na OWF i po wykonaniu "Grandy" na album czekałam jak na szpilkach. Przyznam, że Brodka moją faworytką nie była nigdy. Przejawiała podskórnie jakąś muzyczną niebanalność, jednak rzadko szło to w parze z jej twórczością. Dzięki temu jednak przy pierwszych odsłuchach nie przeżyłam szoku, a raczej wewnętrzne poczucie spełnienia, że oto dokonuje się długo oczekiwane przepoczwarzenie młodej artystki. Z przyjemnością słuchałam jak Brodka bawi się śpiewaniem, tonacją, miesza ludowość z wysmakowanym obliczem popu i elektroniką. Unosiłam się nad chodnikiem gdy w słuchawkach odtwarzała mi się jej gra w klasy słowami, o międzyludzkich emocjach. Ta mała dziewczyna pokazała swoim starszym i większym koleżankom, że można... Tylko czy któraś w ogóle to zauważy?

Później była Maria. Nie słuchałam jej od dwóch lat, odkąd to skatowałam się jej drugim albumem "Maria Awaria" do obrzydzenia. Pomyślałam jednak co mi szkodzi - Najmniejszy Koncert Świata, okładka wydała mi się zachęcająca, zwłaszcza, że na witrynie kioskowej czyli już tak zupełnie, że mogę zakupić ją do biletu ztm. Jednak gdy się pojawiła w moim domu - zwlekałam. Po przeczytaniu (świetnego) obszernego wywiadu, który z Marysią Peszek dla Wyborczej przeprowadził Tomasz Kwaśniewski, byłam przekonana że autentyzmu nie będzie. No bo jak ma być skoro Marysia jawnie się odżegnuje od stylistyki "goło i wesoło w pióropuszu"? Jakże się myliłam. Peszek miała mnie już w pierwsze dziesięć sekund od wciśnięcia trójkącika play na moim dvd. I choć cały czas próbowałam być nieufna, z każdym kolejnym wykonaniem wsysała mnie w swój świat coraz bardziej. Po pierwsze - nowe, świeże aranżacje powaliły mnie na kolana (czemu nie wydadzą tego w audio?). Po drugie - zachowanie Marii Awarii przeplatające się z Miasto Manią, cały czas trafiające we mnie swoim (o dziwo) realizmem - albo Peszek świetnie udaje albo jednak wierzy w swoje kreacje. Po trzecie - pięć rekwizytów na krzyż, a ona robi spektakl - zrzucając, zakładając, rozdając, zjadając, wszystko zgrywa w tak spójną całość, że Lady Gaga z całym swoim objazdowym cyrkiem, mogłaby się od niej uczyć występów scenicznych.

Krótko mówiąc, dzięki Ci Panie, że w tym ciepłym muzycznym bagienku, znalazły się przynajmniej dwie orędowniczki inteligentnej artystycznej formy i nuty, dzięki którym można spać spokojnie, że jeszcze Polska nie zginęła.

sobota, 9 października 2010

gej najlepszym przyjacielem kobiety?

Nie uważam się za eksperta w dziedzinie antropologii społeczności homoseksualnych. Do dwudziestego roku życia były one dla mnie egzotyczną wyspą, o której słyszałam wiele, lecz nigdy nie miałam okazji jej zwiedzić. Tym większa była moja ekscytacja, gdy trzy lata temu podczas spotkania ze znajomym (którego orientacja seksualna do tej pory pozostaje dla mnie tajemnicą), na wiadomość, iż dostałam pracę w jednym z popularniejszych warszawskich lokali, on oznajmił:
- Wiesz, że to knajpa dla ciot?
"Czy to coś zmienia?", pytałam w duchu i wyobrażałam sobie jak będę się czuć w tym środowisku...
- Przyszłaś do pracy? Hej, jestem R. i jestem gejem - całkiem przystojny chłopak z wdziękiem baletnicy wyciągnął do mnie rękę i tak zaczęła się moja kariera wśród... pedałów. Tego zwrotu nauczyłam się używać dzięki swoim kochającym inaczej kolegom. Bardzo szybko okazało się, że ich zbereźne poczucie humoru, nie różni się niemal w ogóle od tego jakim raczyli mnie moi koledzy z poprzedniej pracy - panowie koło pięćdziesiątki, których samoświadomość kształtował poprzedni ustrój i którzy z homoseksualizmem mają tyle samo wspólnego co z drobnoziarnistym peelingiem.
Początkowo byłam zachwycona. Jakbym odkryła nowy gatunek! Można się bez skrępowania wesprzeć na męskim ramieniu, a jednocześnie liczyć na krytyczną poradę w kwestii stylu. O którym przeciętny, heteroseksualny homo sapiens nie ma większego pojęcia. No i ten gay-radar, tak niezbędny w czasach powszechnie panującego metroseksualizmu. (Wiedzieliście na przykład, że każdy gej ma w szafie przynajmniej jedną parę białych butów? Zazwyczaj to te sportowe.) Gej zawsze chętnie wyskoczy z tobą na drinka, albo zabierze cię do jakiegoś modnego miejsca, do którego nie sposób się dostać (bez niego). I tak czas wam leci, on ci opowiada o swoich podbojach łóżkowych, o przygodach kolegów (czy raczej "koleżanek"), wymyśla wszelkie sposoby żebyście się nie nudzili, zajmuje każdą lukę w twoim grafiku. Jestem ciekawa kiedy się zorientujesz... Jeżeli jesteś kobietą - nie chcę kategoryzować, ale niech będzie - typową, to w końcu otworzysz oczy i uświadomisz sobie, że w tym związku na ciebie specjalnie nie ma miejsca! Owszem czas spędzacie przecież razem, ale ile w nim uwagi poświęca się na twoje potrzeby, problemy, zachcianki itd.? A przecież (powtarzam) jesteś kobietą! Świat, w którym funkcjonujesz ty i (bądź co bądź) mężczyzna, musi być (chociaż trochę) skoncentrowany na tobie!
Zanim trafiłam do gejowskiego środowiska, moja (była już) szefowa dała mi radę - "Nigdy nie licz na gejów, gdy coś się dzieje oni pierwsi panikują i spierdalają." Zignorowałam, zapomniałam. A parę lat później obudziłam się w pociągu, w przedziale z pięcioma kolegami, przygnieciona ciężarem stóp współspaczy, którzy kompletnie zapomnieli, że jedzie z nimi niewielka, krucha kobieta.
Może istnieją tacy kochający i oddani homo-przyjaciele jak Sebastian, wierny druh serialowej Magdy M. Może mnie po prostu nie dane było trafić na taki model. Jednak jeśli moim najlepszym przyjacielem wedle mitu metropolii ma być gej, to ja wybieram tabliczkę czekolady.

cdn.

wtorek, 5 października 2010

sto pytań do..

A może ja nie mam już żadnych przemyśleń? Może jedyne nad czym się zastanawiam to kolejna lista zakupów w rossmannie i jak spędzić najbliższy wolny dzień z Nim? Może umiejętność „przemyśliwania” tematów dalekich mi i bliskich, odeszła wraz z pojawieniem się w moim życiu stałego łącza, portalu społecznościowego i kablówki? Czy nie trapią mnie już żadne problemy społeczne? Czy proza życia, gonienie króliczka i chwilowe uciechy zapewniane ciału i duszy pozbawiły mnie chęci do obserwowania i komentowania rzeczywistości? A co ważniejsze – czy da się to jeszcze zmienić? Czy jak założę kolejną komórkę, wirtualną kanciapę, którą wypełnię tekturowymi pudłami pełnymi siebie, to faktycznie uda mi się coś zmienić? Chociażby tylko w sobie? Czy w ogóle chodzi o zmienianie czegokolwiek? Może wystarczy ociekać ironią przy narastającym bólu głowy? A może skupić się na pięknie, którego nie dostrzega się na co dzień? Albo, po prostu, nie skupiając się na tym co należy, wypada lub trzeba, postarać się dostrzec cokolwiek...